Już z samego świtu, kiedy pierwsze promienie słoneczne pogodnymi łunami zaczęły przedzierać się przez nieliczne chmury i opary wodne przypominające mgłę, nieopodal Apteki "pod Serafinem" czekał jegomość w długich do kolan, ciemnoniebieskich, podróżnych szatach i o sandałach wysokich za stopy. Podpierając się sporym, długim, smukłym kosturem stał i wyczekiwał w promieniach słonecznych towarzyszy. Powoli zaczęli tam ściągać jacyś podróżni i mieszczanie - ludzie przechodzili i mijali Tristana von Britte. Bardzo rzadko tylko nieliczni zatrzymywali się i zostawali przy totemie z beczek i skrzyń portowych, gdzie Tristan chwilowo urzędował. Otaczało go trzech mężczyzn ubranych w bardzo dziwne, skórzane, gładkie pancerze zasłaniające całe jego ciało, jednak odkrywające wiele jego skrawków, wyposażonych w równie dziwnie i zwariowane powyginane bronie i ostrza, dwóch ubranych w podobne, podróżne szaty uczonych i jeden mężczyzna o stalowym, dawno pozbawionym blasku napierśniku i zardzewiałym szyszaku. Była to chyba reszta drużyny, która miała ruszyć na wyprawę.
Pogoda zaś była całkiem przyjemna - było w miarę ciepło i słonecznie, ale nie upalnie. W nocy padał deszcz, więc powietrze było lekkie i świeże - idealna pogoda na długotrwały i wyczerpujący marsz!