Maksymilian i Michael obudzili się w dziwnie podobnym czasie, w tym samym miejscu. Zdaje się, że morze obeszło się z nimi wyjątkowo łaskawie, gdyż wraz z wrakiem prawdopodobnie pirackiego statku znaleźli się na jakimś piaszczystym wybrzeżu. Szczątki okrętów, trupy ludzi i mermenów wokół nich dziwnie kontrastowały ze ślicznym śpiewem ptaków, szelestem zieleni i bezchmurną, ciepłną, słoneczną pogodą. Najwyraźniej wylądowali w jednym z niewielu do tego zdatnych miejsc na obszarpanym klifami wybrzeżu, zupełnie niewiadomo gdzie w Nowym Świecie. Bowiem parę metrów wyżej zaczynała się już zieleń, a dalej pełnoprawny las, do którego prowadziła droga przez dosyć strome, lecz jedyne, wzniesienie.
Maksymilian usłyszał jęk cierpienia niedaleko za sobą. Jakaś kobieta, w uniformie z załogi sir Havelocka, siedziała pochylona nad krwawiącym mężczyzną, w którym to zaraz rozpoznał kapitana Kellabanjo. Nad nim zaś lewitował ów zielony gremlin. Cienka, łagodna strużka czegoś na wzór magicznej energii spływała z nieboskłonu w ręce Yody, a on znów przelewał ją na majaczącego kapitana.
Michael, wstając, ujrzał w pobliżu swojego dowódcę, którego rozpoznał po uniformie i posturze niedźwiedzia. Łaził on po pobojowisku, aktualnie odwrócony do niego tyłem, zdaje się że szukając żywych... choć na razie najwyraźniej były to poszukiwania bezowocne.
Wokół ni żywej duszy, a Maksymilian i Michael oddzieleni są od siebie wrakiem okrętu, tak więc nie mogą się nawzajem zobaczyć.
//macie, choć z deczka uszkodzony, swój ekwipunek.